Archiwum październik 2011

Moda na akumulację

 

 

   W poprzednim wydaniu Kominków PRO pisałem o krążkach. Dziś zamierzam kontynuować temat odzysku energii ze spalin. Pora na „ciężką artylerię” – piec akumulacyjny. To zwykle system komór lub kanałów dymowych, przez które przechodzi dym na drodze z paleniska do komina.  Rozwiązaniami tego typu można w sposób zdecydowanie bardziej wydajny zagospodarować energię wydobytą ze spalonego drewna. Dym, przed wpuszczeniem do komina, dzięki konstrukcjom piecowym, zostaje zagoniony do bardziej wydajnej pracy, niż w przypadku krążków, czy zwykłych kominków. Spalając porównywalną ilość opału, kilkukrotnie wydłużamy czas oddawania ciepła przez urządzenie grzewcze. Zduni uśmiechają się pod wąsem, bo dla nich to chleb powszedni. Dobrze wybudowany piec kaflowy to w zasadzie nic innego jak system komór czy kanałów, trochę bardziej skomplikowany i wymagający większego rzemieślniczego kunsztu, niż posklejanie kilkunastu klocków LEGO. Trochę cięższych, od tych, którymi bawią się, bawiły lub będą bawić nasze pociechy. Trzeba tylko pamiętać, by któregoś kolana nie wkleić odwrotnie. Ot i cała filozofia….. Łatwo gadać, powie niejeden początkujący montażysta wkładów. Prawda, nie jest to aż takie proste jak pozwoliłem sobie zażartować. Skupię się na kanałach akumulacyjnych, jako najprostszym sposobie budowy wydajnych urządzeń grzewczych. Nie o sposobach montażu, rodzajach, zaletach czy minusach jednak chcę dziś mówić. .  Ta działka jest już nieźle „uprawiona” przez producentów i importerów materiałów. Kiedy nie powinno się budować kanałów i dlaczego, to temat dzisiejszego wypracowania.

   Kanały stają się modne w Polsce, więc jak długi i szeroki nasz kraj mnożą się na ich temat mity. Jednym z nich jest przeświadczenie, że do zwykłej supermarketowej pokraki wystarczy podłączyć kanały (lub jakikolwiek gadżet odzyskujący ciepło ze spalin) i zaraz będzie mercedes. System kanałów wraz z osprzętem i prawidłowym montażem, to spory wydatek. Nawet z polskich, bardzo przyzwoitych modułów, taka zabawka kosztuje tyle, co kompletny kominek wykonany przez początkującego kominkarza na bazie gipsu, wełny i najtańszego wkładu. Aby dobrze taka kumulacja służyła trzeba ją mocno nagrzać. Zmuszanie podłej jakości skrzynki żeliwnej do szybszego biegu (czytaj: ostrzejszego palenia), nie wyjdzie jej na zdrowie. Jak nic nie dociągnie do połowy określonego gwarancją terminu bezawaryjnego funkcjonowania. Z kolei jeśli już się nam uda tym wkładem masę nagrzać, pojawia się problem zatrzymania zgromadzonego w modułach ciepła. Pomijając nawet nieszczelności tych wkładów pojawiające się po kilkumiesięcznej eksploatacji, pamiętać należy, że konstrukcja urządzenia zakłada nieszczelność „z urzędu”. Kurtyna powietrzna w postaci szczeliny w drzwiach to problem nie do przeskoczenia. Kanały kumulacyjne zamiast trzymać ciepło kilkanaście godzin, stygną po dwóch, trzech. Nie tracą tego ciepła do pomieszczenia, w którym stoją (co byłoby ewentualnie do przyjęcia), tylko wydmuchiwane jest ono do komina. Czy należy całkowicie pogrążyć tanie wkłady, skoro 70% budowanych kominków opiera się o te właśnie produkty? Z pewnością nie, ale odzyskujmy z nich ciepło w sposób adekwatny do ich możliwości. Robiąc to za pomocą prostych wymienników stalowych, o długości kanałów odpowiedniej do nieszczelnej konstrukcji paleniska, dopasowujemy się do sytuacji nie tylko technologicznie, ale i finansowo.

   Jest grupa innych fascynatów akumulacją modułową. Zarówno inwestorów, jak i sprzedających. Sam uległem namowom i zdarzyło mi się dołożyć „coś akumulacyjnego” do wkładu czy kominka, w którym na pierwszy rzut oka tego rodzaju „wywijasów” być nie powinno. Duże, panoramiczne wkłady, szczególnie z szybą podnoszoną do góry, nie powinny chyba być łączone z kanałami dymowymi. Wiem, można zrobić to dobrze, w niczym nie zaszkodzi, ale kłóci się to z filozofią budowy kominka, który ma być raczej ozdobą, frajdą, relaksem, a nie wydajną maszyną do grzania. Problemy mogą też wystąpić, jeśli klientowi „się spodoba” grzanie domu z kominka. Skomplikowane detale gilotyn będą się buntować. Warto przynajmniej uświadomić użytkownika, że przy ostrym hajcowaniu prowadnice wkładu przystosowanego do użytkowania w niższych temperaturach, mogą nie wytrzymać. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku tanich wkładów, dobrze zastosować „lżejszy kaliber” w postaci nieskomplikowanego wymiennika stalowego. Przy okazji takie działania mogą być zbawienne dla komina systemowego, gdyż pozwolą na jego eksploatacją w niższej temperaturze.

    Pojęcie „kreator mody” kojarzono dotychczas monotematycznie. Okazuje się, że można go używać także w odniesieniu do kominków. Pamiętajmy jednak, by kreując modę na odzysk ciepła ze spalin, zwrócić również uwagę na kulturę palenia. Jeśli nie pójdzie ona w parze z budową nowatorskich rozwiązań grzewczych, pieco-kominków, czy kominków akumulacyjnych, szybko pojawią się sfrustrowani klienci. Czyszczenie takich budowli z sadzy czy kondensatu, nadmiernie wytworzonych wskutek palenia niewłaściwym opałem, lub niewłaściwie zaprojektowanych, szybko może rozpowszechnić opinie negatywne zamiast pochwał. Zły dobór paleniska do masy kanałów, zbyt długie ciągi spalinowe, czy to w odniesieniu do mocy (wielkości) paleniska, czy też długości komina (siły ciągu), brak dostępu do pewnych zakamarków, czy zawijasów konstrukcji, to podstawowe grzechy wykonawców. Kto by tam sobie zawracał głowę wyczystką na każdym zakręcie? Skomplikowany dostęp do korków zasłaniających otwory rewizyjne niejednego inwestora wyleczy z akumulacji do końca życia.

    W prawidłowo zaprojektowanym (wykonanym) urządzeniu można nie zaglądać do wyczystek przez kilka lat: warunkiem jest palenie suchym drewnem. Palenie to powinno odbywać się przy dostatecznym, nie stłumionym nadmiernie dostępie powietrza. Temperatura spalania przynajmniej połowy cyklu (jednorazowego nagrzewania masy) powinna znacznie przekraczać 600 oC. „Suche drewno” też może mieć różne oblicza. Nie uda się wytrwać, tak jak napisałem, kilka lat bez czyszczenia kanałów, jeśli do palenia używać będziemy drewna powszechnie uznanego za suche. Drewno sezonowane co najmniej dwa lata, przechowywane pod dachem, zawiera jeszcze 20 – 24 % wody. Palenie takim drewnem nie jest błędem, ba, dla wielu jest to przedmiot westchnień. Mówiąc o wysokiej kulturze palenia, zakładałem, że drewno trafia do ogrzewanych pomieszczeń dużo wcześniej, niż w dniu użycia. Już kilka dni wystarczy, by odparować dodatkowe parę procent wody, przy okazji podnosząc wilgotność w nadmiernie wysuszonym podczas sezonu grzewczego domu. Ważne jest również, by drewno to było bardziej rozdrobnione w stosunku do tego, do którego przyzwyczaiły nas kominki „normalne”. Rozdrobnienie ma za zadanie wywołanie bardziej gwałtownej reakcji – uzyskanie wyższej temperatury. Przy okazji: im drewno drobniejsze, tym szybciej traci wilgoć. Paląc drewnem o wilgotności 8 – 14 % możemy liczyć na dłuższe przerwy między kolejnym otwarciem wyczystek. Możemy też rzadziej wybierać popiół z paleniska, bo będzie go mniej.

Zdobywanie wiedzy

Jako przedstawiciel branży czuję się zobowiązany do zabrania głosu w bardzo drażliwej sprawie. Chciałbym z tej publicznej trybuny wyrazić swoją opinię na temat coraz bardziej modnego i nośnego tematu zdobywania wiedzy w naszej branży.

Po dwustu latach oczekiwań, z małą przerwą, mamy wreszcie demokrację. System niedoskonały, ale znacznie lepszy od poprzedniego, czy też okresu zaborów (powtórzę: jest to moja subiektywna opinia). Demokracja jest bezlitosna, ale pozwala na wiele. Bezlitosna dla naszej branży była też mgła zapomnienia, która nas otoczyła, pozwalając zaprzepaścić ciekawy dorobek polskiego zduństwa. Z drugiej strony ta sama demokracja stwarza doskonałe warunki, by ten dorobek odtworzyć i przywrócić mu dawny blask. Jak na ironię, kołem zamachowym przemian stał się w naszym kraju kominek z płyty gipsowo-kartonowej, bo to wraz z nim przywędrowała do nas z Francji moda na ogień w domu. Po jakimś czasie okazało się, jak niedaleka jest droga od tego wyszydzanego powoli kominka do technik zduńskich i pieców kaflowych.

Rynek nam się nieco skurczył, parę osób się nudzi, kilku producentów zapełniło magazyny, więc myślą jak by tu rozruszać koniunkturę, lub zawładnąć dla siebie część tego skurczonego tortu. Zaczął się wyścig, który nazwę roboczo „potrzeba organizowania szkoleń” lub „potrzeba zakładania kółek różańcowych”. Wszystko po to, aby mieć wgląd w jak największą liczbę klienteli, lub dostęp do jak największego kawałka wcześniej wspomnianego tortu.

Działania te są jak najbardziej słuszne, czasem wręcz szlachetne. Obserwowałbym je ze swojego leśnego zacisza, spokojnie i bez angażowania się, gdyby nie odrobina obłudy, która ten spokój zakłóca. Podczas spotkań, szkoleń i innych okazji by o potrzebie edukacji w branży pogwarzyć, słychać głosy, że należy to robić społecznie. Nietrudno się domyślić, że autor tych słów pije do mojej Szkoły Kominkowej, którą od 5 lat prowadzę z powodzeniem i „ośmielam się” robić to za pieniądze.

Być może to tęsknota za minionym systemem, w którym czyny społeczne były na porządku dziennym, a być może jest to właśnie owa obłuda i przypuszczenia, że w branży panuje powszechna naiwność. Tak się składa, że autorzy tych „postulatów” (pracy społecznej) związani są z jakąś marką, producentem czy generalnym przedstawicielstwem. Darmowe szkolenia i „społecznie” prowadzona edukacja odbywa się zazwyczaj w ośrodkach szkoleniowych dziwnym trafem znajdujących się na terenie fabryk wkładów kominkowych, czy też innych materiałów do budowy kominków i pieców. W następnym kwartale po szkoleniu logistycy w tych firmach skrzętnie wypełniają rubryczki w tabelkach, by sprawdzić czy wzrost sprzedaży już nastąpił, czy też trzeba zwiększyć częstotliwość szkoleń. Częściej jednak uczestnicy tych szkoleń wpisują się na listę zakupów już w autobusie, którym ich „społecznie” i całkowicie bezinteresownie organizator odwozi do domów.

Kończąc tę nieco prywatna dygresję, dodam tylko że osobiście nic nie mam przeciwko takiej formie edukacji, bo każda forma doskonalenia się w naszej branży jest na wagę złota i zmniejsza statystyki pożarów.

Ruszyło się ostatnio, i to mocno, w kwestii szkoleń. Tym razem zanosi się na to, że z tej burzy będzie deszcz. Powołanie Komisji ds Szkoleń przy OSKP – nowe władze, nowy powiew – rodzi nadzieje na przełom. Mamy demokratycznie powołane gremium, więc może wreszcie ten wózek potoczy się szybciej. Włączyłem się w ten nurt głownie z tego powodu, że od 5 lat siedzę w nim po uszy, ale również dlatego, by móc patrzeć na ręce i kontrolować „obłudników”.

Zagrożeń jest sporo: od tych konstytucjonalnych, zagrażających demokracji, po te przyziemne, biorące się z pazerności i chęci zysku. Demokracji zagrażają Ci „pionierzy” odrodzenia edukacji, którzy chcieliby zmonopolizować środowisko, poprzez szereg nakazów, zezwoleń, koncesji i Bóg wie czego jeszcze, próbują przywrócić system, o którym większość z nas z ulgą zapomniała. Zawłaszczenie branży w końcu odbiłoby im się czkawką, ale zanim do tego dojdzie, narobią bałaganu i zamieszania.

Druga grupa to zwolennicy „pracy społecznej” dla chęci zysku, dostępu do list uczestników, bazy danych itp. „Praca społeczna” preferująca konkretne produkty i rozwiązania techniczne. Ta grupa jest bardziej niebezpieczna, bo trudniej ją wykryć i udowodnić szwindel.

O ile pierwsza grupa jest w zasadzie bez większych szans, o tyle drugą trzeba będzie „zaopiekować się” w sposób bardziej pieczołowity. Dlaczego ci pierwsi są bez szans? Głównie dlatego, że zbyt dobrze pamiętamy czym pachnie system oparty na centralnym sterowaniu i koncesjonowaniu różnych form działalności. Nasze działania (szacownej Komisji i nie tylko) powinny zmierzać do wymyślenia sposobu, by zachęcić do kształcenia się również odpornych na wiedzę. Sposobu, któy coś zaoferuje, pomoże w prowadzonej działalności, pozwoli zrekompensować „stracony czas”. Ten „wysiłek” musi im się opłacać, ale powinny chyba być to również działania dyscyplinujące. Wracanie do systemu zakazowo–nakazowego za bardzo pachnie „powtórką z rozrywki”, a poza tym będzie trudne do przeprowadzenia. Wymaga też manipulacji prawnych (ustawodawczych). Mam nadzieję, że zwolennicy przemian w tym stylu znudzą się prędko, a górę weźmie bardziej racjonalny kierunek. Nie wykluczam też kompromisu.

Zaklęte krążki

 

   Trochę czasu już minęło od chwili, gdy nowoczesne zduństwo na dobre zaczęło „panoszyć się” w Polsce. Nie zamierzam wcale ustalać daty tej „wiekopomnej” chwili, ani wskazywać personalnie zasłużonych, a tym bardziej winnych. Podejmuję jedynie próbę oceny sytuacji. Ogólnie wykonawcy pieco-kominków w nowej technologii dzielą się na tych, którzy zaufali polskim materiałom i tych, którzy się ich boją. Podział to bardzo zgubny i nieco żartobliwy, ale możliwy do przyjęcia, bo wykonawców umiejących budować tzw  akumulację z byle czego jest niewielu.

   Argumenty przeciwników stosowania materiałów krajowych, sugerujące ich niższą jakość, są trochę przesadzone. Główny z nich to pękanie. Kolekcja popękanych elementów produkcji austriackiej czy niemieckiej, którą udało mi się zgromadzić, przeczy temu argumentowi. Pęka wszystko, co trafi w ręce klienta, który nie został poinformowany o przeznaczeniu zastosowanego materiału. W swoim laboratorium lubię „pomęczyć” to i owo, sprawdzając nie tylko przydatność materiałów, które chcę sprzedawać, ale też granice ich wytrzymałości. Najbardziej podatne na pękanie wydają się krążki akumulacyjne, zarówno polskie, jak i te „lepsze”. Dlaczego pękają? Czy przyczyną jest gorszy materiał, którego użyto do ich wykonania? Z pewnością nie. Krążki powinno się montować wyłącznie jako dodatek do małych palenisk. U klienta, którego kominek w praktyce staje się jedynym źródłem ogrzewania, odzysk ciepła powinien być zbudowany w bardziej trwały i wydajny sposób, np. z użyciem kanałów akumulacyjnych, wymienników opadowych lub wykonanych ze stali. Krążki zostawmy tym klientom, którym za bardzo nie zależy na efektywności, ale słyszeli że odzysk jest „trendy”.

Budując pieco-kominek w oparciu o wielki wkład lub palenisko, do którego wkładamy jednorazowo 10–16 kg drewna, stawiając na nim 5–6 krążków kumulacyjnych, musimy mieć świadomość, że nie będzie to rozwiązanie ani ekonomiczne, ani trwałe. Energia, powstała podczas spalania tak dużej ilości opału, zniszczy na swojej drodze wszystko, co się na niej znajdzie, a będzie wykonane z dostępnej nam ceramiki. Gazy pędzące ku górze, rozpędzając się na wylocie trafiają na pierwszy krążek i tylko kwestią czasu i ilości cykli jest kiedy on popęka. Oprócz tego od trzech do sześciu krążków nie jest w stanie odebrać tej ilości energii, by racjonalnie wykorzystać wytworzone ciepło. Krążki w takiej sytuacji to namiastka odzysku energii, nieumiejętnie stosowana przez niedouczonych monterów i niewłaściwie używana przez niedoinformowanych inwestorów.

   Taki „zestaw” oprócz tego, że niszczy materiał ceramiczny, „przepuszcza” do komina co najmniej 50% ciepła, które można by jeszcze wykorzystać do ogrzewania. Komplet 3-6 krążków nadaje się doskonale do instalacji w zestawie z paleniskiem, do którego ładujemy 2-5 kg drewna. Niestety, błąd ten potwierdzają niektórzy europejscy producenci urządzeń grzewczych, którzy zaczynają po omacku penetrować rynek urządzeń nie tylko do "oświetlania" naszych salonów, wypuszczając gotowe zestawy: duży wkład kominkowy + adapter do krążków kumulacyjnych i zestaw krążków. Sugerują tym samym racjonalność takich poczynań. Trudno więc się dziwić „Panu Kominkowemu” po dwóch szkoleniach jedno lub dwudniowych, że wchodzi w ten biznes, mając błogosławieństwo jakiegoś potentata w produkcji kominków.

   Edukacja rozwija się w naszym kraju ślamazarnie. Uczą często ludzie przypadkowi, którzy w szkoleniach upatrują raczej dostępu do potencjalnych klientów. Wiedza, którą szerzą niektóre ośrodki, jest wiedzą wyrywkową, dostosowaną do aktualnej produkcji fabryki reprezentowanej przez prowadzącego szkolenie.

   Mimo, że krążki akumulacyjne mogą być niezłym  rozwiązaniem, nie jest to jedyny sposób na zatrzymanie ciepła. Przede wszystkim fachowcy, a nie tylko inwestorzy powinni o tym pamiętać.

Piotr Batura

W  takich nie do końca sensownych zestawach, cierpią nie tylko krążki.  Zmuszane są do pochłaniania olbrzymiej energii – masą o wiele za małą niż wynika to ze zduńskich przeliczników. "Zestawiki" gotowe do sprzedaży, oferują nie tylko producenci nie mający większego pojęcia o tym co produkują.  Z radością robią to również potentaci, którzy doskonale wiedzą o  niedorzeczności takich rozwiązań. Zdjęcia poniżej pokazują jak ta masa swoją wagą, praktycznie po jednym  sezonie doprowadza do pęknięć teoretycznie doskonałego niemieckiego żeliwa.

 

 

A tak wyglądał nowy!  Firma szczyci się 425 lat doświadczenia!